Blog

Laureaci ekonomicznego Nobla 2010!!!

2010-10-11 13:33

Peter A. Diamond, Dale T. Mortensen, Christopher A. Pissarides

- za wspólne badania dot. rynku pracy i zatrudnienia.

Tyler Cowen  zapowiedział, że na swoim blogu przybliży ich osiągnięcia i sylwetki

https://www.marginalrevolution.com/

Linki z wiki:

https://en.wikipedia.org/wiki/Peter_A._Diamond

https://en.wikipedia.org/wiki/Dale_T._Mortensen

https://en.wikipedia.org/wiki/Christopher_A._Pissarides

 

Złoto za 2 tys. dolarów?

2010-10-09 19:23

Kenneth Rogoff, professor Harvardu znany z tego, że kłócił się z Joe Stiglitzem o to, czy MFW działa, jak powinno, czy nie, serwuje nam tym razem bardzo ciekawe rozważania nt. rosnących kursów złota (https://www.project-syndicate.org/commentary/rogoff73/English)

 Rogoff uważa, że istnieją silne podstawy, by przewidywać dalszy wzrost cen złota nawet powyżej 2 tys. dolarów (dopiero przekroczenie granicy bodajże 2300 dol. za uncję byłoby pobiciem rekordu z 1980 w cenach realnych), jednak istnieją też podstawy, by uważać inwestowanie w złoto za ryzykowne (to ci nowina!). „Ceny złota, pisze Rogoff, są bardzo wrażliwe na zmiany globalnych stóp procentowych. W końcu, na złocie w ten sposób się nie zarabia (gold pays no interest), a nawet za jego przechowywanie trzeba płacić. (…) Jeśli realne stopy procentowe zostaną znacznie podniesione, a jest to przecież możliwe, ceny złota mogą poszybować w dół” Czyli, tłumacząc na polski: jeśli trzymanie oszczędności w papierach zacznie dawać realny zysk, to inwestorzy zaczną złoto wyprzedawać. Rogoff zdaje się też sugerować, że rosnące ceny złota mogą być bańką spekulacyjną, gdy pisze: „Tak, ceny złota rosną, ale przecież jeszcze kilka lat temu w tak samo imponującym tempie rosły również ceny nieruchomości.”

 Jeśli czynnikiem ryzyka ma być podniesienie stóp procentowych, to ja byłbym jednak o złoto spokojny w perspektywie co najmniej kilku lat. Polityka zwiększania podaży pieniądza i bodźców fiskalnych nieprędko się skończy, bo… kryzys ciągle trwa. FED i EBC zdecydują się podnieść stopy procentowe prawdopodobnie dopiero w reakcji na b. wysoką inflację, a nie w ramach prewencji. Dlaczego? Ze względów populistycznych – będą „napędzać” gospodarkę tanim pieniądzem do samego końca.

 Natomiast odniesienie się do tego, czy zwyżki na rynku złota to bańka to temat na długą analizę, którą postaram się przeprowadzić, jeśli złoto pokona 1500 dolarów :) Póki co mogę powiedzieć tylko, że odpowiedź na to pytanie zależy od tego, czy sądzimy, że złoto to prawdziwy pieniądz, czy uznajemy je tylko za towar. (Tutaj ciekawa wypowiedź Petera Schiffa https://www.youtube.com/watch?v=Z-Id1_BlkME) Warto też przypomnieć sobie, że gdy 1971 r. Nixon znosił powiązanie dolara ze złotem, wszyscy ekonomiści od keynesistów po monetarystów twierdzili, że złoto spadnie do 8 dol. za uncję i na takim poziomie się ustabilizuje! To ponad 160 razy mniej niż złoto kosztuje obecnie!

 

Dwa ciekawe odnośniki!

2010-10-09 00:02

 

https://mises.org/books/desoto.pdf

 

Pod tym adresem dostępna jest w całości (i legalnie) świetna książka Jesusa Huerty de Soto „Money, Bank Credit, and Economic Cycles” Pozycja jest bardzo długa, ale przystępnie napisana. Dla wszystkich, którzy chcą poznać szczegóły austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego i dowiedzieć się przy okazji, dlaczego monetaryści to keynesiści. Książkę polecał sam prof. Balcerowicz. Ciekawostka: polskie wydanie było finansowane przez NBP, mimo że w jego wnętrzu znajdujemy expressis verbis wyrażony postulat likwidacji banków centralnych. Centralni bankierzy sami kręcą na siebie bicz! I dobrze


https://www.youtube.com/watch?v=j46BjRGvmgQ

 

Fragment relacji FoxNews nt. człowieka, któremu straż pożarna odmówiła pomocy przy gaszeniu pożaru jego domu, ponieważ nie wykupił za 75 dol. polisy ubezpieczeniowej. W programie pojawia się słynny libertariański publicysta, John Stossel. Zgadzacie się z jego argumentacją, że facetowi się po prostu należało?


 

Kapitalista Fiodor Dostojewski

2010-10-05 13:02

"Powieściopisarstwo w XIX wieku było właściwie sztuką komercyjną i nawet najwięksi pisarze - Dickens, czy Dostojewski - musieli zarabiać na życie, pisząc i nie mogli być tym samym obojętnymi na preferencje publiczności. W rzeczywistości nauczyli się poświęcać dużo uwagi temu, jak ich czytelnicy reagowali na to, co stworzyli, a metoda publikowania powieści w częściach dała im możliwość bycia z gustami czytelników i ich potrzebami na bieżąco. (...) Wiemy, że w obecnie popularnych telewizyjnych "operach mydlanych" bohaterowie czasami są przez scenarzystów "odstrzeliwani", jeśli badania oglądalności pokazują, że te postacie nie cieszą się popularnością wśród widzów. Dziewiętnastowieczni pisarze działali podobnie - obserwowali dane dotyczące sprzedaży kolejnych odcinków ich powieści, mogąc w ten sposób wyczuć, co w ich powieściach wzbudza szczególny entuzjazm, którym wątkom i postaciom poświęcić więcej miejsca..." Paul A. Cantor

Ta uwaga Cantora jest niezwykle ciekawa w kontekście zaniku zjawiska, jakim jest pisanie powieści w częściach. Przypuszczam, że w literackich bardzo niszowych periodykach, ten zwyczaj może być jeszcze kultywowany, jednak nawet jeśli jest, to ma on zupełnie inny, o wiele mniej doniosły wymiar. Z prostego powodu - tutaj praktycznie nieistotny jest czynnik popytu. Takie periodyki mają małą grupkę stałych odbiorców, więc trudno zmierzyć, czy im się dany fragment podobał, czy nie, skoro czasopismo i tak kupią.

Nad tym, jakie znaczenie miało publikowanie powieści w częściach w XIX wieku można się zastanawiać, gdy uświadomimy sobie, że wiele z nich stało się tą najklasyczniejszą klasyką literuatury. Nie tylko Dickens, Dostojewski, czy Tołstoj publikowali najpierw odcinki swoich powieści, nie szukajmy daleko. Myśmy mieli na przykład Sienkiewicza, który swoje "Quo vadis" publikował na łamach "Gazety Polskiej", i chyba "Dziennika Poznańskiego", czyli pisemek bardzo jak na tamte czasy popularnych. Oczywiście tutaj, jak to bywa przy periodykach ukazujących się z dużą częstotliwością, wahania sprzedaży można było z łatwością obserwować.

W ostatecznych już (całościowych) edycjach swoich książek pisarze bardzo często zmieniali to, co pierwotnie ukazało się na łamach prasy. Robili to pod wpływem krytyki literackiej, uwag pochodzących konkretnych osób np. z grona przyjaciół, albo nadsyłających listy czytelników, czy po prostu pod wpływem wskaźnika "poczytności". Często dzięki temu, że proces pisania był w ten sposób znacznie przedłużony, zauważali nieścisłośći i niespójności w swoich utworach i poprawiali je. Dodatkowo, jak zauważa Cantor, czasami zmieniali fundamentalne koncepty, ważnymi osobami czyniąc postacie z początku nieistotne, bądź ważnymi wątkami te, do których oni sami na początku nie przykładali wagi.

To, o czym piszemy było niczym innym, a procesem spontanicznego tworzenia się dzieła sztuki przy wykorzystaniu mechanizmów... wolnego rynku. Powinno dać to do myślenia tym, którzy sądzą, że to, co masowe musi być złe. Teraz mamy zatrzęsienie książek, a jakoś nie zauważyłem takiej, która mogłaby równać się choćby z takim "Idiotą" Dostojewskiego...

Czy Bóg nie lubi radykałów?

2010-10-03 19:19

Wiesz, jak nie lubię radykałów - mówi w jednej z piosenek Lao Che Bóg do Noego. Szczerze powiem, że od prawdziwego Boga, nie tego z piosenek, a tego z Pisma Świętego, spodziewam się usłyszeć co innego.

Radykalne idee są, oczywiście, ryzykowne. Bardziej ryzykowne niż idee wyważone, centrowe. Ryzykujemy, że albo mamy całkowitą rację, albo całkowicie się mylimy. Centrowe idee zapewniają nowoczesny spokój. Są błędem przyprawionym szczyptą racji albo - jak kto woli - racją, zaprawioną szczyptą błędu. Niczym łyżką dziegciu. W każdym razie centrowiec wygrywa z radykałem spokojem ducha. W końcu czeka na niego co prawda piekło, ale w wydaniu light... 1 krąg. Czyli całkiem sympatyczna kompania: Homer, Sokrates, Arystoteles... Będzie o czym gadać. Wątpię jednak, by rzeczeni chcieli z nim gadać. Centrowiec jest przecież jak stygnący kaloryfer. Ani ziębi ani grzeje.

Radykał jest za to zimny, albo gorący. W tym jego szansa i w tym jego zguba. Wszystko zależy od tego, którą stronę równania wybierze. Dlatego jest miotany sprzecznymi uczuciami i wciąż musi upewniać się, że wybrał dobrze. Mówię oczywiście o radykale, a nie o fanatyku. Fanatyk wątpliwości jest pozbawiony, stąd ta jego właściwość, że albo się przegrzewa, albo osiąga temperaturę zera bezwględnego.

Możliwe, że - choć takie stwierdzenie wydaje się radykalne i chełpliwe - radykał ma bogatsze życie wewnętrzne nie tylko od fanatyka, lecz także od centrowca, którego jedynym zadaniem jest przechodzenie międzą pomiędzy piekłem i niebem. Miedza wąska, więc może jest niezły w trzymaniu równowagi i można go cenić jako sprawnego cyrkowca?

A może Bóg w teatrze świata ceni właśnie cyrkowców?

Uwolnić potencjał urzędasów!

2010-10-01 00:19

 Czy rynek pracy jest na tyle elastyczny, by wchłonąć 215 tys. zwolnionych urzędników? – martwi się bloger Trystero na myśl o ewentualnych oszczędnościach w administracji*. Odpowiadam: Dla rynku pracy to pestka. Gdyby taką liczbę urzędasów zwolnić już jutro, liczba bezrobotnych byłaby i tak mniejsza niż jeszcze w marcu tego roku.

Wystarczy wejść na strony Głównego Urzędu Statystycznego, żeby dowiedzieć się, że obecnie mamy ok. 1,8 mln bezrobotnych, a pod koniec marca było ich aż 2,08 mln. Trystero, jak zwykle, demonizuje wszystkie postulaty wychodzące z ust liberalnych ekonomistów. Z innymi jego tezami dotyczącymi biurokracji nie warto, niestety, nawet polemizować. Np. gdy między słowami sugeruje, że w związku z małą w porównaniu z innymi krajami UE liczbą urzędników, nie potrzebujemy w tej dziedzinie radykalnych oszczędności. On chyba czegoś nie rozumie. Dlaczego niby istotną miarą polskiej biurokracji miałoby być porównanie z innymi państwami? Czy wykończony kolejną kontrolą skarbówki polski biznesmen poczuje się lepiej, gdy poinformuje się go, że inni zagranicą mają gorzej? Czy Trystero naprawdę wierzy, że można poprawić efektywność urzędników, bez uświadomienia im radykalnymi posunięciami, że nie mają immunitetu od zwolnień grupowych?

            Jednak pytanie o to, co będą robić zwolnieni urzędnicy – przyznam – chodziło mi od jakiegoś czasu po głowie. Może nieprzyzwyczajeni do ciężkiej pracy w nienormowanych często godzinach umrą z wyczerpania? Albo w ogóle nie poradzą sobie z jej znalezieniem i ściągną na swoje rodziny biedę? Może więc tzw. straty społeczne z tytułu ich zwolnienia przewyższą ewentualne korzyści? Nie przespałem kilku nocy, intensywnie martwiąc się o przyszły los wszelkiej maści biurw, ale w końcu wymyśliłem, że jednak nie ma się, o co martwić.

            Bo czy naprawdę ktoś uważa, że urzędnicy są głupi i niezaradni? Jak można takie cechy przypisać ludziom, którym udało znaleźć się stabilne zatrudnienie z płacami, które średnio o 25 proc. przewyższają wynagrodzenia w sektorze prywatnym? W dodatku praca urzędnika do najtrudniejszych i najcięższych nie należy (mówimy o pewnej średniej), sprowadza się do wypełniania papierów, które i tak w końcu wylądują w koszu. No i jest aż do bólu regularna. Zaczyna się o 8.00, a kończy punkt o 16.00. Choćby się waliło i paliło biurwa o tej godzinie zatrzaśnie przed petentem okienko. Świetnym podsumowaniem pracy polskiego urzędnika jest kultowa rozmowa dwóch pracownic ZUS**, w której te umawiają się w trakcie pracy na… malowanie paznokci!

          Musimy sobie uświadomić, że  pół miliona pracowników polskiej administracji to najsprytniejsi i najbardziej zaradni ludzie w tym kraju. Reszta - to banda naiwniaków, co haruje w pocie czoła od rana do wieczora, hołdując tej głupiej kapitalistycznej zasadzie: „Klient nasz pan!” Nie martwmy się więc o urzędników. Gdy ich zwolnimy, poradzą sobie lepiej niż my sobie radzimy. Niektórzy z nich, ci niedostosowani, zasilą co prawda szeregi taniej siły roboczej, ale zdecydowana większość wzmocni intelektualnie kadry polskich przedsiębiorstw (są przecież zazwyczaj dobrze wykształceni), albo założy własne firmy. W końcu, jak sądzę, jeśli rząd odważyłby się zwolnić taką masę urzędników, odważyłby się też umożliwić Polakom zakładanie firmy w jeden dzień. Jak w Hongkongu. Trystero, głowa do góry! Zwalniając biurokratycznych darmozjadów, uwalniamy ich potencjał i czynimy z nich jednostki produktywne. Słowem, zamiast zmniejszać, zwiększamy liczbę miejsc pracy!

 

*patrz komentarze pod tym wpisem: blogi.ifin24.pl/trystero/2010/09/29/biurokratyczne-zagadki/

**https://www.youtube.com/watch?v=6ioYx02K0Fo

Kwoka Żakowski i inni inteligenci

2010-09-28 18:01

 Według Jacka Żakowskiego inteligent to „kwoka wysiadująca jajo mądrości” i „palacz narodowego pieca". Niestety, kapitalistyczne państwo posłannictwa inteligenta nie docenia i nie dość, że nim pogardza, to jeszcze płaci mu grosze. Naprawdę jest aż tak źle? Nie, Żakowski bredzi. Jest dokładnie odwrotnie.

Nad polskimi inteligentami, nad którymi rzekomo bezlitośnie znęca się zła władza, Żakowski roztkliwia się w tekście* opublikowanym przed trzema laty w „Dzienniku”. Władza to PiS, a te straszne tortury to konieczność złożenia oświadczeń lustracyjnych. Nie zagłębiając się w ówczesne nudne jak zawsze  spory polityczne, chciałbym zwrócić uwagę na portret inteligenta, który Żakowski kreśli w swoim utworze.

Otóż, według czerwonej gwiazdy polskiego dziennikarstwa nasz poczciwy inteligent, w zmurszałych murach uczelni piszący kolejną wtórną książkę, którą przeczyta co najwyżej on sam i jej recenzent, jest, uwaga!, „palaczem narodowego pieca”, który „musi przenieść przez wszystkie zawieruchy święty ogień rozumności i sensownej zbiorowej tożsamości.” Poezja etatowego publicysty „Polityki” imponuje, prawda? Inteligent, pisze Żakowski (który sam uznaje się za inteligenta, więc schlebia samemu sobie), „jest jak kwoka na jajach albo jak stara kobieta ze sztuki Różewicza - po pierwsze wysiaduje." Co wysiaduje? "Jaja rozumności". Inteligent jednak, jak na prawdziwego Prometeusza przystało, jest niedoceniany, ignorowany, wykpiwany, poniewierany, źle opłacany i w ogóle żywot jego Golgotą. Ale on, choć delikatny, kruchy i wrażliwy, pokornie wznosi się ponad doczesną marność i godzi na niską pensję i pogardę świata. Wie, że „będzie zarabiał tyle, co kierownik sali w lepszej restauracji, za naukową książkę zapłacą mu tyle, ile marny konferansjer dostaje za koncert, a przeciętny dziennikarz za jeden czy dwa artykuły”, a w dodatku, proszę Państwa, „gdyby tylko zechciał, mógłby zająć miejsce każdego z nich, bo góruje nad nimi intelektualnie.” Wypada zauważyć, że skoro konferansjer jest marny, a dziennikarz przeciętny, to górowanie nad nimi nie będzie żadnym osiągnięciem. Żakowski, niebaczny na ten niuans, stawia w końcu szokującą diagnozę: „inteligent sprzedaje swoje szare komórki znacznie poniżej ich rynkowej ceny, bo inne wartości są dla niego ważniejsze.” A mimo to - nie może nadziwić się kolega Najsztuba - inteligentem tym wszyscy wokół, a przede wszystkim władza, pogardzają, wyzywając od "wykształciuchów".

No, cóż, Żakowski, jak zwykle mija się z prawdą niemal za każdym razem, gdy otwiera usta. Ale w końcu „jak pies wraca do swoich wymiocin, tak głupiec powtarza swe głupstwo” (to nie ja, to Pismo Święte). Skupmy się na wątku zarobków, bo przecież to, czy inteligent bywa pogardzany przez daną władzę (np. PiS) jest determinowane nie przez fakt bycia inteligentem, a przez fakt bycia inteligentem-zwolennikiem konkretnej politycznej opcji (np. PO, albo SLD). Poza tym, gdy jeden polityk nazywa profesora wykształciuchem, drugi, tyle że z opcji przeciwnej, nazywa go wybitnym naukowcem. Pogarda więc zawsze jest równoważona uznaniem. Tego, rzecz jasna, Żakowski nie zauważa. Zarobki zaś profesorów wyższych uczelni nie są tak niskie, jak się temu dyżurnemu polskiemu socjaliście wydaje. Wystarczy krótki internetowy risercz, żeby przekonać się, że rektorzy polskich uczelni zarabiają od 15 do 31 tys. zł brutto miesięcznie, a „szeregowi” profesorzy od 3,8 do 10 tys. zł. To chyba odrobinę więcej niż przeciętny dziennikarz dostaje za dwa artykuły? Poza tym przysługują im różne dodatki, od funkcyjnego (a każdy w końcu zostanie kiedyś tym dyrektorem instytutu, przynamniej na kadencję), po premie za recenzowanie doktoratów, rekrutowanie studentów, czy koordynowanie praktyk zawodowych. Te fakty mówią same za siebie i rozbijają tezę Żakowskiego  o biednym inteligencie u samej podstawy.

Inteligent nie jest zagrożony przez państwo, on żyje pod jego ochroną! Słyszał ktoś o zwolnieniu profesora za kiepskie wyniki dydaktyczne, albo za niski poziom publikacji? A przecież nie jest tajemnicą, że poziom polskiego szkolnictwa wyższego jest żenujący i nikt na świecie polskimi naukowcami (czy to z zakresu humanistyki, czy nauk ścisłych) głowy sobie nie zawraca. Mocno wątpliwe  jest też nie tylko to, czy polski inteligent sprzedaje swoje szare komórki poniżej ceny rynkowej, lecz także to, czy w ogóle je sprzedaje. Ja twierdzę, że raczej - dzięki aparatowi dotowania szkolnictwa wyższego z podatków - zmusza innych do ich kupowania. Jeśli rzucilibyśmy go na głęboką wodę wolnego rynku i prywatnego szkolnictwa, jego szarymi komórkami nie zainteresowałby się nawet pies z kulawą nogą.

Dlatego zapomnijmy już o inteligencie Żakowskim, który jeśli ma z jajami cokolowiek wspólnego to tylko to, że je sobie chyba robi, płodząc nonsens za nonsensem. Przytoczmy natomiast to, co o inteligentach pisał Murray Rothbard w "Manifeście libertariańskim". Diagnoza Rothbarda jest w tym samym stopniu brutalna, co prawdziwa: inteligent jest potrzebny etatystycznemu państwu do legitymizowania jego działalności. To on tworzy teorie przekonujące, że państwa potrzeba nam więcej i więcej w każdej dziedzinie życia. I za to państwo go wynagradza.

 

 

Religia naukowa

2010-09-27 19:15

 

Jeśli sądzisz, że ślepa wiara w rozstrzygnięcia nauki umarła wraz pozytywizmem, mylisz się srogo. Ona żyje i jest jeszcze bardziej ślepa.

Zilustruję przykładem. Dania to piękny kraj, a stolica jej - Kopenhaga - to istne cudo. Duńczycy są szczęśliwi, państwo zapewnia im dobrobyt, a i oni oni sami pracują nań ciężko. Są uśmiechnięci i przyjaźni, bo mają w zasadzie wszystko. Dodatkowo pozbyli się balastu, który nam, Polakom, jeszcze ciąży. Balastu wiary religijnej. Przechodząc reprezentacyjną ulicą Kopenhagi o nazwie dla Polaka niemal niemożliwej do wymówienia - Strøget, zobaczyłem mężczyznę, grającego i śpiewającego "Imagine" Beatlesów. "Wyobraź sobie, że nie ma nieba, religii", itd. Otóż oni właśnie sobie to wszystko wyobrazili. Oni wszyscy (a przynajmniej 80% z nich, którzy deklarują się jako ateiści) są marzycielami, a ich dreams came true.

Ale człowiek to zwierzę religijne, w coś wierzyć musi. Inaczej wyraz szczęścia na jego twarzy staje się swoją własną karykaturą. Pozornie niezainteresowani religią Duńczycy cos jednak wyznają- wierzą mianowicie w globalne ocieplenie. Wierzą, że to my, ludzie, mamy olbrzymi wpływ na to, jak wygląda ziemski klimat. I że naszym moralnym obowiązkiem jest zadbać o przyszłe pokolenia, by nie zalały ich wściekłe oceaniczne wody. Trzeba przyznać, że ideę wdrażają w życie z podziwu godnym rozmachem. Oszczędzają energię na czym tylko się da, ograniczają emisję CO2, nie śmiecą, nie zużywają niepotrzebnych rzeczy. Chcą, by do 2020 roku Kopengaga była miastem 'zeroemisyjnym'. To jest ich cel, a dyskusja nad jego zasadnością jest zakazana. Jest tak jak mówią naukowcy z Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych (IPCC). To, że gro naukowców (i to nie wyrzutków, a sław nauki) nie zgadza się z wieloma tezami IPCC, w tym głównymi o wpływie człowieka na klimat, nie jest dla Duńczyków istotne. Wierzą oni nie tylko, że nauka ma rację, ale że rację mają konkretni państwowo licencjonowani naukowcy-urzędnicy. Wydaje się dla nich zupełnie nieistotne, że istnieją mocne dowody nawet przeciwko rdzennej tezie o 'ociepleniu' klimatu. Nie starają się ich zbadać, wierzą w autorytet nauki firmowanej tylko przez IPCC.

Ja osobiście nie mam pojęcia, jak z tym klimatem naprawdę jest. Ale mam świadomość, że moja ocena tych kwestii jest zawsze w odwołaniu do jakichś autorytetów. I - rozumując w prosty sposób - jeśli dwóch naukowców się w czymś nie zgadza, jako całkowity laik nie mam po prostu narzędzi, by rozróżnić, który z nich ma rację. Nie mam więc podstaw, by pójść tropem Duńczyków i jednemu z nich zawierzyć całe swoje życie i wszystkie swoje pieniądze. W dziedzinie własnych kompetencji naukowych jestem sceptykiem. Duńczyk jest zaś w tej mierze nie tyle realistą, co raczej fideistą. On tak bardzo wierzy jednemu z tych naukowców i tak bardzo ignoruje drugiego, że jest ostatecznie pewien, że to, co pierwszy głosi to prawda absolutna.

Społeczeństwo ateistyczne to utopia. Ludzka natura każe po prostu w coś wierzyć. I w tej materii wolę polski ciemnogród, z wiarą w dobrego Boga, z Kościołem Katolickim, niż duńskie oświecenie, z wiarą w to, że człowiek jest w stanie za pomocą techniki sterować globalnym klimatem. Duńczycy wierzą, że to człowiek jest ostatecznym twórcą i to od niego wszystko zależy. To współcześni gnostycy, a to jest niezwykle skrajnym przypadkiem nieumiejętności rozpoznania tego, co możemy, a czego nie możemy. Czyli zwyczajną ślepotą.

Komentarze

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz